Wiem, że już to
kiedyś dawałam ale dzisiaj pewien wpis z
pisma "Mucha" z 1927 roku (-Panno Różo! Na dowód jak panią
szalenie kocham, mogę rzucić na chwilę cały mój majątek pod pani małe stopy! -
A ile ty masz majątku, kochany Rafałuszek? - Ośm złotych) wywołał u mnie
uśmiech i wspomnienie tej oto historyjki, równie ckliwej i pełnej miłości:
Choć dzień
jeszcze nie wybudził się na dobre z miejskiej, dusznej nocy, Władeczek już
odczuwał diabelne znużenie. I wcale nie było ono spowodowane przedłużającym się
brakiem zajęcia rutynowego, zwanego pracą, czy też bezcelowym wysiłkiem
fizycznym, przez jemiołów określanym gimnastyką albo i też wysiłkiem
intelektualnym lub… Właściwie nie ma co dalej kombinować i wymieniać; Władek
bowiem wyczerpany był brakiem perspektyw na szaleństwa sercowe zwane pospolicie
zakochaniem.
No bo jak to
tak?
Maj już przyszedł
i wszyscy wkoło oczadzieli, nie wyłączając znajomej sąsiadki, podstarzałej
wdowy Eulalii, robiącej oczy dziwnie marzące do listowego, co więcej, również
sklepikarza, stójkowego w wieku przedemerytalnym, jak i też pana Zygmunta
-„złotej rączki” z ulicy Owsianej. No i właśnie Władek, też by tak legularnie
chciał, jak Lila (tyle że nie do listowego, stójkowego, sklepikarza oraz pana
Zygmunta-„złotej rączki” z Owsianej). Wstyd się przyznać, ale w ostatnich
tygodniach posuchy miłosnej to nawet nie miał okazji uszczypnąć entuzjastycznie
jakąkolwiek pannę, w co nieco. W minionych miesiącach nie wysłał ani jednego
liściku intymnego z wyznaniem: „się mi podobasz”, ani też nawet nie było kogoś,
do kogo miałby ochotę takowy ekspediować. Amba... Nie wspomnę też , że
ostatniego, skradzionego, zasuszonego już buziaka, którego chowa wciąż na dnie
serca, trzyma aż od października zaprzeszłego roku, gdy to nieco oszołomioną
nadmiarem wyznań, emocji, wina porzeczkowego oraz smutku w tonie pożegnalnym,
pannę Alutkę, odprowadzał na stację kolejową. Wracała nieboga skruszona, w
lekkiej niesławie, po wielkomiejskich wojażach, na łono rodziny, na prowincję.
A Władek jako jedyny ze znajomych, niepoczuwający się do jej infamii,
odprowadził ją w ten pożegnalny, jednostronny „rejs” ku osamotnionemu
macierzyństwu.
- Ech, szucherny
ten żywot - westchnął pragmatycznie nasz bohater.
Ulica, w
przeciwieństwie do Władka, była już całkiem obudzona, a nawet i pobudzona,
czemu dawała wyraz poprzez przekrzykiwania przekupnia stojącego na rogu Uroczej
i Wolnej, odgłos końskich kopyt, stukających o bruk, przy ciągnięciu zbyt
ciężkiej dorożki, jak też świergot grupki wróbli, walczących o okruszki z
pobliskiej piekarni Żyda Jedediasza albo i też przeciągły gwizd lokomotywy z
pobliskiego dworca kolejowego. To ostatnie przywołało bolesne wspomnienie z dna
duszy Władysława i wstrząsnęło jego pokładami liryzmu wewnętrznego oraz
wywołało mocne pragnienie, jak najbardziej dosłowne.
Posrany ten
żywot i zwyczajnie tandecki! - Już nie westchnął, a wręcz zakrzyknął nasz
bohater, mijając paskudną spelunkę, zwaną przez znawców tematu
„Parowozownią”.
Okna tego
zakładu gastronomicznego, choć nie do końca wymyte, ukazywały jednak cokolwiek
z wnętrza lokalu. I choć w jej wystroju nie było w sumie nic, czym przechodzień
z ulicy mógłby poczuć się przyzwany, to jednak pewien szczegół przykuł wzrok
Władysława. Uchwycił bowiem zarys postaci dziewczęcej sunącej ścierką w poprzek
blatu stolika. Przychyliła się ona przy czynności tej tak, iż zarys jej nóżek wręcz
onieśmielił na moment, stojącego na środku trotuaru Władeczka. Na szczęście,
jedynie na jakieś piętnaście sekund, bo potem zaraz zebrał odwagę w sobie i
śmiało wkroczył w czeluści pokoi mrocznych, zwanych przez znawców i bywalców,
nie bez kozery, „Parowozownią”.
A tam…
Dziewczę, które
Władek poznał już na tyle, by wiedzieć, iż podejrzewać można, że schludne i
dbające nad wyraz o czystość, okazało się również być… jawną anielicą. Włos
półdługi, jasny, ściągnięty w filuterny ogonek z tyłu głowy, oczęta lazurowe,
usta wygięte w najpiękniejszy uśmiech pod słońcem polskiem oraz… i tu wręcz
wryło Władysława w podłogę – zjawiskowe absolutnie nogi. Nogi, jakich nie
powstydziłaby się najbardziej rasowa na świecie klaczka arabska czystej krwi!
Nogi, które oszałamiały na wskroś i uduchowiały równolegle.
Tak jest! To
właśnie była owa miłość od pierwszego wejrzenia! To było to, czego szukał
Władek bezkompromisowo; to grom z jasnego nieba, objawienie, a nawet wręcz;
jakieś takie zesztywnienie buduarowe. No teraz to tylko objawić się pannie z
najlepszej strony, pokazać, iż jest się nie byle fatygantem, teraz to tylko,
olśnić, rozentuzjazmować, rozpalić do czerwoności, a potem tylko poprowadzić do
ołtarza i żyć... bardzo długo i bardzo szczęśliwie w małym, białym domku na
przedmieściach. Mieć psa rasy bardzo wybrednej, dwoje dzieci, pelargonie w
oknach… Ach! A... i zapytać się wpierw, o imię tej anielicy.
I od tego
właśnie postanowił zacząć romans nasz Władeczek.
Usiadł przy
drugim stoliku od ściany, założył nogę na nogę w bardzo eleganckim stylu,
przywołał wykwintnym ruchem ręki pannę i zadysponował sobie pokaźne śniadanko z
menu.
Gdy dziewczę
podawało do stolika zamówienie, Władysław stentorowym głosem (specjalnie obniżył
go o dwa tony) zagaił:
- Taka alegancka
panienka to jak nic musi mieć bez liku absztyfikantów.
- A gdzieżby?
Szanowny pan raczy se poważne żarty stroić – burknęła kelnereczka.
- Powaga! Nie
żebym tak bez salonowego alibi pannie kity wciskał. - Na poręczenie swych słów
i intencji szanowny pan buchnął się w pierś z całej siły, co zresztą sprawiło,
iż połykany właśnie śledzik w zalewie octowej lekko ugrzązł w gardle.
Gdy już doszedł
po długim kasłaniu do siebie, lekko zachrypniętym głosem wydusił:
- Kieliszeczek,
złociutka, bo mnie coś w cherchlu utknęło.
Panna w try miga
uwinęła się z poleceniem, tym bardziej, iż poza panem Władysławem nikogo
jeszcze ze stałych bywalców oraz innej klienteli w restauracji nie było.
I wtedy
Władeczek przystąpił do bezpośredniego szturmu:
- Fajnista
panienka to i imię musi mieć najpierwsze, co?
Kelnereczka
lekko przymrużyła oczy i przenikliwie popatrzyła. Nie od razu odpowiedziała. Widać
była z tych bardziej na bajer ostrożnych.
- A nawet jak
fajniste, to co?
- Eee, panna
pewnie pomyślała, że jaki chomąt ze mnie jednakowoż? A to nie tak. Mnie to chce
się poznać imię takiego anioła, jak pani. Modlić się potem będzie do kogo w
wolne popołudnia…
Widać argumenty
trafiły do dziewczęcia, bo krótko odpowiedziała:
-
Kazimiera.
Po czym odeszła
do swych obowiązków truchcikiem, bowiem właśnie weszło dwóch klientów i od
progu zawołało iż, trochę ich, po wczorajszym, suszy.
Rzucił Władysław
jeszcze spojrzenie na odchodzące, bajeczne łydki, westchnął i przepił sam do
siebie.
- Strzała!
Po czym raz
jeszcze westchnął.
- Ech lalki,
lalki...
A gdy
skonsumował zadysponowane śniadanko, nadal czuł głód, tyle że głód jakby
bardziej miłosny…No i też poczuł pragnienie, tyle że diabelsko
gastronomiczne.
- Panno
Kazimiero! – Zakrzyknął w stronę baru.
- No jestem. –
stanęła lekko zdyszana przy stoliku. – Czymże to usłużyć szanownemu?
- Hrabini!
Seteczkę gołdy! Momentalnie!
- Już się robi!
- Furknęła i tylko jej nieziemskie łydki ponownie zamigotały w oczach
Władysława.
- Moja musi być
obowiązkowo – zaprzysiągł szeptem Władeczek i pogrążył się w rojeniach
majowo-miłosnych. Widział już siebie w aleganckich sztanach, w wyglancowanych
sztybletach, z przepyszną kelnerką u boku, przechadzających się w niedzielne
popołudnie po bulwarach, wśród zazdrosnych spojrzeń ferajny i byłych,
niedoszłych kochanek. Słyszał już te ochy i achy, pełne zawiści wzdychania i
czuł jak rośnie w nim duma z najwyższej próby wybranki.
Rozsiadł się
wygodniej, poczuł się bardziej swojsko, zatoczył koło mocnym, stanowczym
spojrzeniem. A co? Przecież to jego przyszła małżonka tu gospodarzyła.
Stali bywalcy,
którzy weszli po Władysławie zdecydowanie zbyt mocno fatygowali pannę Kazimierę
i Władek odczuł zniecierpliwienie oraz głód jej bezpośredniej obecności.
- Panno Kaziu,
ogóreczka kiszonego bym se usilnie zażyczył – huknął pełnym głosem.
Panna Kazia z
miną wciąż przepisowo kulturalną podała zielonego zakiszonego, po czym ze sporą
dawką lekkości ponownie odeszła ku swym obowiązkom.
Rozczarowanie
lekko ukłuło Władeczka. Jakże to tak? Wielce obiecujące były początki, a teraz
taka jakby... zupełnie niewłaściwa obojętność?
- Panno
Kaziu?!
Zdążył
przyzwyczaić się już do jej natychmiastowej reakcji, toteż ogarnęło go ogromne
niezadowolenie, iż nie przybiegła na zawołanie. Jednak chwilę później sam ją
sobie usprawiedliwiał.
- Zapracowana.
Bidulka moja. A te kiziory nic tylko ją fatygują wte i wewte.
Pogładził się po
karku i głośno odchrząknął.
No, jak długo
można tak czekać?
Znów
odchrząknął, głośno zagarniając ślinę. To powinno zadziałać. Jednak, gdy i ten
manewr nie wypalił, zakaszlał, a potem lekko zatupał i zastukał w stolik.
I owszem,
zwrócił uwagę, tyle że stałych bywalców.
- Szanowny pan,
czego zbędny hopsztos czyni? Przyndzie czas, przyndzie obsługa – zbeształ go
jeden z nich.
Już miał
Władeczek na końcu języka finezyjną ripostę, która w same pięty poszłaby by
rozmówcom, gdy zjawiła się urocza kelnereczka.
- Królowo! –
zakrzyknął prawie na wdechu. - Pić się chce wciąż okrutnie, daj mnie jeszcze
seteczkę… albo nie! Lornetę. Aaa i oczywiście meduzę pod to.
Kelnerka
obrzuciła go wnikliwym spojrzeniem, które Władek odebrał jako czułe i pełne
podziwu dla jego osoby, coś tam zamruczała pod nosem i odeszła, by po chwili
powrócić ze spełnionym zamówieniem.
Na zycher jej
się mocno podobam, pomyślał i obrzucił triumfalnym wzrokiem siedzących w rogu
stałych bywalców. A te lutki w życiu nie zdobyłby przychylności takiej glanc
kobitki.
Knajpa pomału
zapełniała się gośćmi, a dzień zmierzał w kierunku wieczora.
Władek miał już
niebagatelną konsumpcję na sumieniu, a i z seteczek powstawała już druga
dziesiątka. Coraz trudniej było doprosić się niepodzielnej uwagi panny
Kazimiery i z coraz mniejszą gorliwością spełniała zamówienia.
W końcu, gdy po
kilkunastu minutach nawoływania podeszła, miała wyraźnie nieżyczliwy wyraz
twarzy i srogie spojrzenie. Jednak Władek wziął to za zmęczenie i nawet
przemknęła mu myśl, że gdy zostanie jego żoną zakaże jej tak ciężko pracować
albo przynajmniej ograniczy tę jej zawodową swobodę.
- Szanowny pan
ma już u nas w poczęstunku okrągłe czterdzieści trzy złote, trzynaście groszy.
Czy mógłby szanowny uiścić bieżący rachuneczek przed dalszym zamawianiem?
No i tu
nastąpiła mała konsternacja. Bo choć Władeczek nieba by uchylił swojej
bogdance, to akurat takiej kwoty nie posiadał. Ba! W sumie to nie posiadał
żadnej, tyle że w tym majowym amoku miłosnym zupełnie o tym zapomniał.
- Nie będę tu
madonno żadnych kabałek opowiadał i powiem wprost, że z tego rachunku to będą
nici – wyznał z rozbrajającą szczerością.
Przez moment
myślał, że ujmie ją ta prostolinijna uczciwość i jakoś się tam dogadają,
tymczasem panna Kazia zareagowała zupełnie nie po jego myśli. Ujęła się pod
boki, zmarszczyła brwi i zakrzyknęła wielce oburzona:
- Czego to? Pan
szanowny raczysz se diabelsko kpić?
- Nie no,
bynajmniej, jak pragnę zdrowia! Tyle, że z kabony właściwie nic nie będzie…
Aczkolwiek, jest i sprawa taka… chciałem do niezrównanych nóżek szanownej się
pokłonić i rzec coś w materii bardziej poufnej.
- Paaanie! –
zakrzyknęła oburzona Kazimiera. – Czego mi tu farmazony wciskasz? Płać pan
natychmiast i to już!
- Kiedy mówiłem,
że nie ma sensu szarpać rymanarki i sięgać do piterka, bo zwyczajnie płótno w
kieszeni.
Tego już było za
wiele. Rozeźlona pracownica pchnęła lekko klienta i wrzasnęła mu wprost do
ucha.
- Kizior
szubrawy!
Chciał Władeczek
ułagodzić sytuację, obiecać, że wszystko, jak należy, spłaci w odpowiednim
czasie, że teraz to nie jest zasadnicze, bo tak właściwie najważniejsze jest
rodzące się właśnie uczucie i to właśnie trzeba pielęgnować, a nie martwić się
o przyziemne sprawy gotówkowe.
- Panno Kaziu,
to nie że ja jaki byle gzymsik jestem, nie, Boże broń! Ja to leguralnie,
chciałem oświadczyć, że choć gotóweczki brak to jest osobista ekscytacja
paninymi wdziękami i jest nawet pewna stronniczość w tym względzie… No fakt,
jestem i może lekutko pod ankoholem, ale jak Bozie kocham, to wszyściutko oddam,
a ciebie madonno…
Panna Kazia nie
dała jednak dokończyć tej pełnej emfazy myśli i zareagowała zwyczajnie
ordynarnie, bowiem zawołała w kierunku kuchni, by dali znać na policję, że niby
jest poważna chryja.
I tu faktycznie
zrobił się niezły rejwach. Stali bywalcy wtrącili się w dyskurs, wyzywając pana
Władeczka od andrusów i szumowin.
- Ale kochani,
pod chajrem, ja to wszystko ułagodzę! – zaklinał się nasz bohater ze łzami w
oczach. Jednak nie dało się, otoczyli go, zwyzywali, poszturchali, a jeden
skakaniec kopnął dotkliwie w łydkę.
W całym tym
zamęcie pogubił się nasz Władeczek i choć kochał już mocno pannę Kazimierę, to
niefortunnym zbiegiem okoliczności, broniąc się przed atakami hordy barowej i
ją rąbnął z całej siły w prawe ramię.
- Auuuuć –
zawyła anielica i dorzuciła kilka zupełnie nieniebiańskich epitetów.
Gdy zjawił się
stójkowy, Władziu praktycznie był już obezwładniony.
Inna sprawa, że
faktycznie zaprzestał ataku i obrony i zwyczajnie poddał się emocjom
spływającym kroplami po twarzy.
- Tufta jedna
bez czci – sapał, gdy go odprowadzano do aresztu.
- Widzi władza?
Widzi? Przecież na taki mortus każden może się naciąć... Nawet najbardziej
oblatany meter. Nie ma chodu... Czego to kobieta może uczynić z porządnego
człowieka? Żaden mantyka ze mnie, a ta raszpla takie farmazony na mnie
nagadała, obsztorcowała jak wlezie... Panie władzo, a przecież ja ją…
- Spokojnie
wszystko wyjaśnimy na komisariacie.
Dał się
Władeczek odprowadzić na dołek, bo dotarło już do niego, że na nic zda się
raban robić. I choć wciąż w nim siedziała złość na odrzucenie
prawie-oświadczyn, to równie mocno siedziało przekonanie, iż drugich takich
rarytnych nóżek nie znajdzie na całym świecie i że doświadczył właśnie
dotnięcia najprawdziwszej miłości.
- Nie mogę żyć
bez niej! – oświadczył w komisariacie na pytanie o nazwisko.
Policjanci
pokiwali ze zrozumieniem głowami, jednak upierali się przy tym, aby zdradził,
jak się nazywa.
- Pod słowem,
wrócę tam i zdobędę ją!
I tu Władeczek
kompletnie się rozkleił, bowiem dotarło do niego jak niewiele brakowało, by
majowa miłość odmieniła koleje losu i jak pierwszorzędnie to schrzanił.
- A dajcie mnie
lepiej, panie salceson, dożywotkę. Bez Kazi wyłącznie amba.
Dyżurny wiekowy
był człowiek i niejeden złamany żywot już widział, więc bez zbędnych ceregieli
pchnął nieszczęśnika w kierunku celi i uśmiechając się smętnie poradził.
- Utnij ty se
lepiej szlumerka, spory pobyt cię tu czeka, a ksiuty same przejdą do
jutra.
A potem, gdy już
po spełnieniu powinności służbowych, został sam w pokoju, ciężko przysiadł na
krzesełku, pokiwał głową i filozoficznie westchnął:
- Maj. Maj. Maj.
A co roku to samo; ksiuty, lalki, farmazony… Ferajnie maj miesza w makówkach, a
my ślipiami świecimy, że w pakamerze miast, jak należy, prawinnych apaszy,
samych fatygantów puszkujemy. Sakramencka majówka! K…lempa mać!