Crisstimm

 
Rejestracja: 2007-12-14
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Punkty28więcej
Następny poziom: 
Ilość potrzebnych punktów: 172
Ostatnia gra
Literki

Literki

Literki
19 dni temu

Romans wielkomiejski (tekst literacki)

Wiem, że już to kiedyś dawałam ale dzisiaj pewien wpis z  pisma "Mucha" z 1927 roku (-Panno Różo! Na dowód jak panią szalenie kocham, mogę rzucić na chwilę cały mój majątek pod pani małe stopy! - A ile ty masz majątku, kochany Rafałuszek? - Ośm złotych) wywołał u mnie uśmiech i wspomnienie tej oto historyjki, równie ckliwej i pełnej miłości:

 

Choć dzień jeszcze nie wybudził się na dobre z miejskiej, dusznej nocy, Władeczek już odczuwał diabelne znużenie. I wcale nie było ono spowodowane przedłużającym się brakiem zajęcia rutynowego, zwanego pracą, czy też bezcelowym wysiłkiem fizycznym, przez jemiołów określanym gimnastyką albo i też wysiłkiem intelektualnym lub… Właściwie nie ma co dalej kombinować i wymieniać; Władek bowiem wyczerpany był brakiem perspektyw na szaleństwa sercowe zwane pospolicie zakochaniem. 

No bo jak to tak? 

Maj już przyszedł i wszyscy wkoło oczadzieli, nie wyłączając znajomej sąsiadki, podstarzałej wdowy Eulalii, robiącej oczy dziwnie marzące do listowego, co więcej, również sklepikarza, stójkowego w wieku przedemerytalnym, jak i też pana Zygmunta -„złotej rączki” z ulicy Owsianej. No i właśnie Władek, też by tak legularnie chciał, jak Lila (tyle że nie do listowego, stójkowego, sklepikarza oraz pana Zygmunta-„złotej rączki” z Owsianej). Wstyd się przyznać, ale w ostatnich tygodniach posuchy miłosnej to nawet nie miał okazji uszczypnąć entuzjastycznie jakąkolwiek pannę, w co nieco. W minionych miesiącach nie wysłał ani jednego liściku intymnego z wyznaniem: „się mi podobasz”, ani też nawet nie było kogoś, do kogo miałby ochotę takowy ekspediować. Amba... Nie wspomnę też , że ostatniego, skradzionego, zasuszonego już buziaka, którego chowa wciąż na dnie serca, trzyma aż od października zaprzeszłego roku, gdy to nieco oszołomioną nadmiarem wyznań, emocji, wina porzeczkowego oraz smutku w tonie pożegnalnym, pannę Alutkę, odprowadzał na stację kolejową. Wracała nieboga skruszona, w lekkiej niesławie, po wielkomiejskich wojażach, na łono rodziny, na prowincję. A Władek jako jedyny ze znajomych, niepoczuwający się do jej infamii, odprowadził ją w ten pożegnalny, jednostronny „rejs” ku osamotnionemu macierzyństwu. 

- Ech, szucherny ten żywot - westchnął pragmatycznie nasz bohater. 

Ulica, w przeciwieństwie do Władka, była już całkiem obudzona, a nawet i pobudzona, czemu dawała wyraz poprzez przekrzykiwania przekupnia stojącego na rogu Uroczej i Wolnej, odgłos końskich kopyt, stukających o bruk, przy ciągnięciu zbyt ciężkiej dorożki, jak też świergot grupki wróbli, walczących o okruszki z pobliskiej piekarni Żyda Jedediasza albo i też przeciągły gwizd lokomotywy z pobliskiego dworca kolejowego. To ostatnie przywołało bolesne wspomnienie z dna duszy Władysława i wstrząsnęło jego pokładami liryzmu wewnętrznego oraz wywołało mocne pragnienie, jak najbardziej dosłowne. 

Posrany ten żywot i zwyczajnie tandecki! - Już nie westchnął, a wręcz zakrzyknął nasz bohater, mijając paskudną spelunkę, zwaną przez znawców tematu „Parowozownią”. 

Okna tego zakładu gastronomicznego, choć nie do końca wymyte, ukazywały jednak cokolwiek z wnętrza lokalu. I choć w jej wystroju nie było w sumie nic, czym przechodzień z ulicy mógłby poczuć się przyzwany, to jednak pewien szczegół przykuł wzrok Władysława. Uchwycił bowiem zarys postaci dziewczęcej sunącej ścierką w poprzek blatu stolika. Przychyliła się ona przy czynności tej tak, iż zarys jej nóżek wręcz onieśmielił na moment, stojącego na środku trotuaru Władeczka. Na szczęście, jedynie na jakieś piętnaście sekund, bo potem zaraz zebrał odwagę w sobie i śmiało wkroczył w czeluści pokoi mrocznych, zwanych przez znawców i bywalców, nie bez kozery, „Parowozownią”. 

A tam… 

Dziewczę, które Władek poznał już na tyle, by wiedzieć, iż podejrzewać można, że schludne i dbające nad wyraz o czystość, okazało się również być… jawną anielicą. Włos półdługi, jasny, ściągnięty w filuterny ogonek z tyłu głowy, oczęta lazurowe, usta wygięte w najpiękniejszy uśmiech pod słońcem polskiem oraz… i tu wręcz wryło Władysława w podłogę – zjawiskowe absolutnie nogi. Nogi, jakich nie powstydziłaby się najbardziej rasowa na świecie klaczka arabska czystej krwi! Nogi, które oszałamiały na wskroś i uduchowiały równolegle. 

Tak jest! To właśnie była owa miłość od pierwszego wejrzenia! To było to, czego szukał Władek bezkompromisowo; to grom z jasnego nieba, objawienie, a nawet wręcz; jakieś takie zesztywnienie buduarowe. No teraz to tylko objawić się pannie z najlepszej strony, pokazać, iż jest się nie byle fatygantem, teraz to tylko, olśnić, rozentuzjazmować, rozpalić do czerwoności, a potem tylko poprowadzić do ołtarza i żyć... bardzo długo i bardzo szczęśliwie w małym, białym domku na przedmieściach. Mieć psa rasy bardzo wybrednej, dwoje dzieci, pelargonie w oknach… Ach! A... i zapytać się wpierw, o imię tej anielicy. 

I od tego właśnie postanowił zacząć romans nasz Władeczek. 

Usiadł przy drugim stoliku od ściany, założył nogę na nogę w bardzo eleganckim stylu, przywołał wykwintnym ruchem ręki pannę i zadysponował sobie pokaźne śniadanko z menu. 

Gdy dziewczę podawało do stolika zamówienie, Władysław stentorowym głosem (specjalnie obniżył go o dwa tony) zagaił: 

- Taka alegancka panienka to jak nic musi mieć bez liku absztyfikantów. 

- A gdzieżby? Szanowny pan raczy se poważne żarty stroić – burknęła kelnereczka. 

- Powaga! Nie żebym tak bez salonowego alibi pannie kity wciskał. - Na poręczenie swych słów i intencji szanowny pan buchnął się w pierś z całej siły, co zresztą sprawiło, iż połykany właśnie śledzik w zalewie octowej lekko ugrzązł w gardle. 

Gdy już doszedł po długim kasłaniu do siebie, lekko zachrypniętym głosem wydusił: 

- Kieliszeczek, złociutka, bo mnie coś w cherchlu utknęło. 

Panna w try miga uwinęła się z poleceniem, tym bardziej, iż poza panem Władysławem nikogo jeszcze ze stałych bywalców oraz innej klienteli w restauracji nie było. 

I wtedy Władeczek przystąpił do bezpośredniego szturmu: 

- Fajnista panienka to i imię musi mieć najpierwsze, co? 

Kelnereczka lekko przymrużyła oczy i przenikliwie popatrzyła. Nie od razu odpowiedziała. Widać była z tych bardziej na bajer ostrożnych. 

- A nawet jak fajniste, to co? 

- Eee, panna pewnie pomyślała, że jaki chomąt ze mnie jednakowoż? A to nie tak. Mnie to chce się poznać imię takiego anioła, jak pani. Modlić się potem będzie do kogo w wolne popołudnia… 

Widać argumenty trafiły do dziewczęcia, bo krótko odpowiedziała: 

- Kazimiera. 

Po czym odeszła do swych obowiązków truchcikiem, bowiem właśnie weszło dwóch klientów i od progu zawołało iż, trochę ich, po wczorajszym, suszy. 

Rzucił Władysław jeszcze spojrzenie na odchodzące, bajeczne łydki, westchnął i przepił sam do siebie. 

- Strzała! 

Po czym raz jeszcze westchnął. 

- Ech lalki, lalki... 

A gdy skonsumował zadysponowane śniadanko, nadal czuł głód, tyle że głód jakby bardziej miłosny…No i też poczuł pragnienie, tyle że diabelsko gastronomiczne. 

- Panno Kazimiero! – Zakrzyknął w stronę baru. 

- No jestem. – stanęła lekko zdyszana przy stoliku. – Czymże to usłużyć szanownemu? 

- Hrabini! Seteczkę gołdy! Momentalnie! 

- Już się robi! - Furknęła i tylko jej nieziemskie łydki ponownie zamigotały w oczach Władysława. 

- Moja musi być obowiązkowo – zaprzysiągł szeptem Władeczek i pogrążył się w rojeniach majowo-miłosnych. Widział już siebie w aleganckich sztanach, w wyglancowanych sztybletach, z przepyszną kelnerką u boku, przechadzających się w niedzielne popołudnie po bulwarach, wśród zazdrosnych spojrzeń ferajny i byłych, niedoszłych kochanek. Słyszał już te ochy i achy, pełne zawiści wzdychania i czuł jak rośnie w nim duma z najwyższej próby wybranki. 

Rozsiadł się wygodniej, poczuł się bardziej swojsko, zatoczył koło mocnym, stanowczym spojrzeniem. A co? Przecież to jego przyszła małżonka tu gospodarzyła.  

Stali bywalcy, którzy weszli po Władysławie zdecydowanie zbyt mocno fatygowali pannę Kazimierę i Władek odczuł zniecierpliwienie oraz głód jej bezpośredniej obecności. 

- Panno Kaziu, ogóreczka kiszonego bym se usilnie zażyczył – huknął pełnym głosem. 

Panna Kazia z miną wciąż przepisowo kulturalną podała zielonego zakiszonego, po czym ze sporą dawką lekkości ponownie odeszła ku swym obowiązkom. 

Rozczarowanie lekko ukłuło Władeczka. Jakże to tak? Wielce obiecujące były początki, a teraz taka jakby... zupełnie niewłaściwa obojętność? 

- Panno Kaziu?! 

Zdążył przyzwyczaić się już do jej natychmiastowej reakcji, toteż ogarnęło go ogromne niezadowolenie, iż nie przybiegła na zawołanie. Jednak chwilę później sam ją sobie usprawiedliwiał. 

- Zapracowana. Bidulka moja. A te kiziory nic tylko ją fatygują wte i wewte. 

Pogładził się po karku i głośno odchrząknął. 

No, jak długo można tak czekać? 

Znów odchrząknął, głośno zagarniając ślinę. To powinno zadziałać. Jednak, gdy i ten manewr nie wypalił, zakaszlał, a potem lekko zatupał i zastukał w stolik. 

I owszem, zwrócił uwagę, tyle że stałych bywalców. 

- Szanowny pan, czego zbędny hopsztos czyni? Przyndzie czas, przyndzie obsługa – zbeształ go jeden z nich. 

Już miał Władeczek na końcu języka finezyjną ripostę, która w same pięty poszłaby by rozmówcom, gdy zjawiła się urocza kelnereczka. 

- Królowo! – zakrzyknął prawie na wdechu. - Pić się chce wciąż okrutnie, daj mnie jeszcze seteczkę… albo nie! Lornetę. Aaa i oczywiście meduzę pod to. 

Kelnerka obrzuciła go wnikliwym spojrzeniem, które Władek odebrał jako czułe i pełne podziwu dla jego osoby, coś tam zamruczała pod nosem i odeszła, by po chwili powrócić ze spełnionym zamówieniem. 

Na zycher jej się mocno podobam, pomyślał i obrzucił triumfalnym wzrokiem siedzących w rogu stałych bywalców. A te lutki w życiu nie zdobyłby przychylności takiej glanc kobitki. 

Knajpa pomału zapełniała się gośćmi, a dzień zmierzał w kierunku wieczora. 

Władek miał już niebagatelną konsumpcję na sumieniu, a i z seteczek powstawała już druga dziesiątka. Coraz trudniej było doprosić się niepodzielnej uwagi panny Kazimiery i z coraz mniejszą gorliwością spełniała zamówienia. 

W końcu, gdy po kilkunastu minutach nawoływania podeszła, miała wyraźnie nieżyczliwy wyraz twarzy i srogie spojrzenie. Jednak Władek wziął to za zmęczenie i nawet przemknęła mu myśl, że gdy zostanie jego żoną zakaże jej tak ciężko pracować albo przynajmniej ograniczy tę jej zawodową swobodę. 

- Szanowny pan ma już u nas w poczęstunku okrągłe czterdzieści trzy złote, trzynaście groszy. Czy mógłby szanowny uiścić bieżący rachuneczek przed dalszym zamawianiem? 

No i tu nastąpiła mała konsternacja. Bo choć Władeczek nieba by uchylił swojej bogdance, to akurat takiej kwoty nie posiadał. Ba! W sumie to nie posiadał żadnej, tyle że w tym majowym amoku miłosnym zupełnie o tym zapomniał. 

- Nie będę tu madonno żadnych kabałek opowiadał i powiem wprost, że z tego rachunku to będą nici – wyznał z rozbrajającą szczerością. 

Przez moment myślał, że ujmie ją ta prostolinijna uczciwość i jakoś się tam dogadają, tymczasem panna Kazia zareagowała zupełnie nie po jego myśli. Ujęła się pod boki, zmarszczyła brwi i zakrzyknęła wielce oburzona: 

- Czego to? Pan szanowny raczysz se diabelsko kpić? 

- Nie no, bynajmniej, jak pragnę zdrowia! Tyle, że z kabony właściwie nic nie będzie… Aczkolwiek, jest i sprawa taka… chciałem do niezrównanych nóżek szanownej się pokłonić i rzec coś w materii bardziej poufnej. 

- Paaanie! – zakrzyknęła oburzona Kazimiera. – Czego mi tu farmazony wciskasz? Płać pan natychmiast i to już! 

- Kiedy mówiłem, że nie ma sensu szarpać rymanarki i sięgać do piterka, bo zwyczajnie płótno w kieszeni. 

Tego już było za wiele. Rozeźlona pracownica pchnęła lekko klienta i wrzasnęła mu wprost do ucha. 

- Kizior szubrawy! 

Chciał Władeczek ułagodzić sytuację, obiecać, że wszystko, jak należy, spłaci w odpowiednim czasie, że teraz to nie jest zasadnicze, bo tak właściwie najważniejsze jest rodzące się właśnie uczucie i to właśnie trzeba pielęgnować, a nie martwić się o przyziemne sprawy gotówkowe. 

- Panno Kaziu, to nie że ja jaki byle gzymsik jestem, nie, Boże broń! Ja to leguralnie, chciałem oświadczyć, że choć gotóweczki brak to jest osobista ekscytacja paninymi wdziękami i jest nawet pewna stronniczość w tym względzie… No fakt, jestem i może lekutko pod ankoholem, ale jak Bozie kocham, to wszyściutko oddam, a ciebie madonno… 

Panna Kazia nie dała jednak dokończyć tej pełnej emfazy myśli i zareagowała zwyczajnie ordynarnie, bowiem zawołała w kierunku kuchni, by dali znać na policję, że niby jest poważna chryja. 

I tu faktycznie zrobił się niezły rejwach. Stali bywalcy wtrącili się w dyskurs, wyzywając pana Władeczka od andrusów i szumowin. 

- Ale kochani, pod chajrem, ja to wszystko ułagodzę! – zaklinał się nasz bohater ze łzami w oczach. Jednak nie dało się, otoczyli go, zwyzywali, poszturchali, a jeden skakaniec kopnął dotkliwie w łydkę. 

W całym tym zamęcie pogubił się nasz Władeczek i choć kochał już mocno pannę Kazimierę, to niefortunnym zbiegiem okoliczności, broniąc się przed atakami hordy barowej i ją rąbnął z całej siły w prawe ramię. 

- Auuuuć – zawyła anielica i dorzuciła kilka zupełnie nieniebiańskich epitetów. 

Gdy zjawił się stójkowy, Władziu praktycznie był już obezwładniony. 

Inna sprawa, że faktycznie zaprzestał ataku i obrony i zwyczajnie poddał się emocjom spływającym kroplami po twarzy. 

- Tufta jedna bez czci – sapał, gdy go odprowadzano do aresztu. 

- Widzi władza? Widzi? Przecież na taki mortus każden może się naciąć... Nawet najbardziej oblatany meter. Nie ma chodu... Czego to kobieta może uczynić z porządnego człowieka? Żaden mantyka ze mnie, a ta raszpla takie farmazony na mnie nagadała, obsztorcowała jak wlezie... Panie władzo, a przecież ja ją… 

- Spokojnie wszystko wyjaśnimy na komisariacie. 

Dał się Władeczek odprowadzić na dołek, bo dotarło już do niego, że na nic zda się raban robić. I choć wciąż w nim siedziała złość na odrzucenie prawie-oświadczyn, to równie mocno siedziało przekonanie, iż drugich takich rarytnych nóżek nie znajdzie na całym świecie i że doświadczył właśnie dotnięcia najprawdziwszej miłości. 

- Nie mogę żyć bez niej! – oświadczył w komisariacie na pytanie o nazwisko. 

Policjanci pokiwali ze zrozumieniem głowami, jednak upierali się przy tym, aby zdradził, jak się nazywa. 

- Pod słowem, wrócę tam i zdobędę ją! 

I tu Władeczek kompletnie się rozkleił, bowiem dotarło do niego jak niewiele brakowało, by majowa miłość odmieniła koleje losu i jak pierwszorzędnie to schrzanił. 

- A dajcie mnie lepiej, panie salceson, dożywotkę. Bez Kazi wyłącznie amba. 

Dyżurny wiekowy był człowiek i niejeden złamany żywot już widział, więc bez zbędnych ceregieli pchnął nieszczęśnika w kierunku celi i uśmiechając się smętnie poradził. 

- Utnij ty se lepiej szlumerka, spory pobyt cię tu czeka, a ksiuty same przejdą do jutra. 

A potem, gdy już po spełnieniu powinności służbowych, został sam w pokoju, ciężko przysiadł na krzesełku, pokiwał głową i filozoficznie westchnął: 

- Maj. Maj. Maj. A co roku to samo; ksiuty, lalki, farmazony… Ferajnie maj miesza w makówkach, a my ślipiami świecimy, że w pakamerze miast, jak należy, prawinnych apaszy, samych fatygantów puszkujemy. Sakramencka majówka! K…lempa mać!