Dla tych co wciąż pamiętają Żabcię ... ;)
- Zenek - wyszeptałam do ucha męża głosem przesyconym ekstremalnym
niepokojem, ale również odpowiednio kongruentnym do pory nocnej, bowiem
nierzadko dysponowaliśmy dowodami na to, jak bogate audio-atrakcje
zapewniają ściany w bloku jego mieszkańcom.
Błyskawiczne dostosowanie
się do warunków, to wrodzone predyspozycje poparte latami praktyki,
przemknęło mi przez myśl, niczym błyskawica, albo nawet niczym chiński
pociąg CRH 380A.
- Zenuś! - Lekko potrząsnęłam ramieniem męża.
Nic.
Mimo heroicznych prób stanowczego, choć niepozbawionego czułości,
przeprowadzenia go ze stanu uśpienia w świat realnych doznań, mój
mężczyzna kolejny raz wykazał się typową dla jego płci indyferencją i
gruboskórnością. Spał w najlepsze. Mocnego snu nie zburzył nawet fakt,
iż obok w toksycznym cierpieniu, pełnym kompulsywnych obaw, leży żona i
przyszła matka jego dziecka. Krzyk protestu przeciwko tak drastycznemu
dowodowi obojętności nabrzmiewał w moim gardle, dojrzewając, wzrastając i
biorąc w posiadanie wrażliwe ego. Już tylko sekundy dzieliły mnie od
ujawnienia całemu światu, a przynajmniej najbliższym sąsiadom, gorzkiej
prawdy o krzywdzie i osamotnieniu, gdy uświadomiłam sobie, iż w moim
stanie wszelkie takie akty rozpaczy, mogą zaszkodzić wzrastającej w
łonie dziecinie. Opanowałam się tak gwałtownie, że moje nerwy
zapiszczały niczym hamulce autka Zenusia, przed wymianą klocków.
Ciiii maleństwo, zamruczałam, nie wiem czy adresując to do siebie, czy do kruszynki.
Usiadłam
na łóżku w pozie półlotosu, dłonie ułożyłam w vishnu mudra, wzięłam
kilka głębszych oddechów. Po kilku minutach poczułam, jak błoga prana
napływa ku mnie i osiada na napiętych synapsach. Znów się udało.
Wzięłam
się w garść. Podjęłam ostatnią, desperacką próbę obudzenia męża,
jednocześnie odkrywając, że prócz doskonale mi znanej samodyscypliny,
coś nowego wzmacnia moje niewyczerpane pokłady opanowania. Zenuś
zamruczał przez sen i głośno zachrapał. Odłożyłam, na chwilę, na bok
wrodzoną subtelność i wrzasnęłam:
- Zenek!
Zareagował. Nareszcie. Święci pańscy, roli cierpliwości w małżeństwie nie sposób przecenić.
Usiadł i szybko mrugając powiekami próbował zdiagnozować sytuację.
- Żaba? Stało się coś?
W
porywie serca chciałam rzucić się mu na szyję, by wypłakać przerażenie i
jeszcze niedawno dokładnie tak zrobiłabym, ale teraz... teraz
delektowałam świeżo poznanym doznaniem świadomości, iż jestem ważnym
ogniwem w cudownym, pokoleniowym planie wszechświata. Przez moment
poczułam jak zaczynają przepływać przeze mnie jaźnie niezłomnych,
wielkich Polek: Jadwigi, Izabeli Czartoryskiej z Flemingów, Poli Negri,
Barbary Zapolya, Marii Skłodowskiej-Curie i wielu innych. Ich przykład
podziałał budująco.
Skoro one umiały ścierać w proch własne
ułomności, to i ja się nie ugnę. Kto wie, być może następna generacja
aktualizując ową listę wielkich rodaczek, ujmie również moją skromną
osobę i czerpać będzie siłę i satysfakcję ze świadomości potencjału
duchowego, jaki posiadałam.
Zenuś też chyba musiał zauważyć
dokonujący się na jego oczach cud przemiany, bo oniemiał, rozdziawił
usta i nie przestając mrugać powiekami wyjąkał:
- Żabcia? Nic ci nie jest? Co się dzieje?
- Dzieje się, Zenuś, dzieje, ale...
Nie wysłuchał mnie do końca, zerwał się i nerwowo zaczął przerzucać rzeczy na stoliku nocnym.
- Co robisz? - spytałam.
-
Szukam telefonu, zadzwonię na pogotowie... albo nie, sam cię zawiozę,
bo zanim oni się pojawią... Boli cię? Krwawisz? Trzymaj się maleńka.
Już, już... jeszcze chwila. Gdzieś tu był... O, cholera!
Przyznam, że niezwykłe ciepło rozlewało mi się wkoło serca, gdy tak patrzyłam na tę jego szarpaninę.
- Zenuś...
-
Już, Żabeńko, już, już... Mam go. Czekaj, trzęsą mi się ręce. Jaki to
był numer? O Jezu... Spokojnie... Narzuć coś na siebie... Zaraz...
Halo!?
- Zenku.
- Tak, kochanie? Wciąż boli? Już, już... Spokojnie. Halo!
- Zenku! Odłóż natychmiast telefon, nic mi nie jest. - Musiałam unieść głos, by dotarło do niego.
Uśmiechałam się łagodnie i wciąż trwałam w pozycji półlotosu.
Zenek
ponownie zastygł i patrzył na mnie z niedowierzaniem. Przyznać muszę,
że poza jaką przybrał była niezwykle komiczna i tylko wrodzony takt,
wyrozumiałość granicząca z anielską dobrocią i lata obcowania z kulturą z
najwyższej półki, powstrzymały mnie od parsknięcia śmiechem.
- Nic ci nie jest Żabciu?
- Nic. Odłóż telefon.
- Nic cię nie boli.
- Nie.
- To dlaczego...? W środku nocy...
- Chciałam, żebyś był ze mną w ważnym momencie życia.
- Co?
-
No tak. Chciałam byś też mógł zapamiętać moment, gdy poczułam, iż nie
jestem już tylko Żabcią, ale opoką i wielowymiarową podwaliną na której
opiera się struktura rodziny. Jednym słowem Zenuś, poczułam pierwsze
dotknięcie macierzyństwa.
- Co?
Wpatrywał się we mnie niezwykle intensywnie i najwyraźniej wciąż drżały mu dłonie.
-
Żaba, chcesz powiedzieć, że budzisz mnie w środku nocy krzykiem,
sprawiasz, iż szaleję ze strachu, bo coś złego się z tobą dzieje, a
potem spokojnie oświadczasz: wszystko w porządku, poczułam się mamą?
-
No tak... I chociaż ująłeś to w niezwykle trywialny sposób, to zmuszona
jestem ci przypomnieć, że są rzeczy na niebie i ziemi o którym się
fizjologom nie śniło...
- Co?
Święci pańscy, jakże znerwicowany
ten mój mąż, najwyraźniej będę musiała w najbliższych dniach podzielić
się z nim swoją bogatą znajomością technik relaksacyjnych.
Pogłaskałam go uspokajająco po ręce.
- Nic Zenuś, nic. Już dobrze, kładźmy się i dajmy pospać sąsiadom. Jutro ci dokładnie wyjaśnię. Dobranoc.