W tym tygodniu minęła trzecia rocznica śmierci mojego dobrego znajomego, poety Michała Witolda Gajdy. Można o nim sporo wiadomości znaleźć w czeluściach internetu i będą to zapewne, oprócz notek biograficznych, liczne informacje o wygranych przez niego konkursach poetyckich.
Michał, znany nam, kolegom z portali literackich, jako Misza albo Alter, był nauczycielem historii we Wrześni, zmarł w wieku 57 lat. Wydał trzy tomiki poetyckie. Udzielał się na wielu forach pisarskich ale i w świecie realnym nie stronił od uczestnictwa w „ przygodach” literackich.
Ja znałam go z kilku portali ale
przede wszystkim z pewnego (nieistniejącego już) miejsca spotkań osób
tworzących i lubiących literaturę, gdzie panował lekki, kawiarniany nastrój.
Prezentowane tam były felietony, wiersze, opowiadania, fragmenty powieści, a komentowano
je na ogół z humorem, często też lekką ironią i żartobliwym przekomarzaniem,
bez zadęcia i pompatycznego napinania. Alter częstował nas tam swoimi wierszami, sonetami, fraszkami, poematami ale również i nierzadko prozą. O ile jego wiersze tchnęły liryczną zadumą, często przyprawiając nas
o łzy wzruszenia, o tyle proza na ogół wywoływała czkawkę ze śmiechu. Stworzył postać
Jewgienija Piurnonsensowicza, poety, marzyciela, pijaka, wielbiciela słowa, trunków procentowych wszelakich oraz wdzięków
pięknej Loli. Wiersze z tego cyklu są niezwykle sugestywne, romantyczne, zaprawione szczyptą ironii i smutku. Pokpiwaliśmy trochę z Miszy, że niedzisiejszy, że tworzy staroświecko, niczym z doby Romantyzmu, ale wiedzieliśmy, że to właśnie jest jego "rys" twórczy - ta sugestywna opisowość, szlachetna forma i nastrojowa zaduma.
Sam Michał był niezwykle ciepłym
człowiekiem, nie miał w sobie drapieżnego rysu zazdrości o osiągnięcia innych,
był pełen wyrozumiałości dla osób stawiających pierwsze kroki w tworzeniu na
poletku literackim i zachęcał ich do rozwijania się w tym względzie. Prezentuję Wam kilka utworów z jego bogatego dorobku i namawiam do sięgnięcia "po więcej".
Jesteś, Alterze, w swych wierszach, a one są z nami.
Przed podróżą
Gdy czas przyjdzie, a przyjdzie, podróży dalekiej,
obraz wezmę ze sobą, ukochanych-wszystkich;
ślad pierwszych pocałunków, zasuszone listki,
wiejską mgłę, śnieg na polu i uśpioną rzekę.
Krzewy malin i wierzby, klęczące nad stawem,
szept wieczornej maciejki, rosnącej przy domu
i marzenia, o których nie powiem nikomu,
suche osty spod miedzy i jesień złotawą.
Bagaż ciągle pęcznieje przed wielką wyprawą.
Jakiś szczegół umyka, jakby cień motyli.
Choć lęk dawno się zmienił w dziecięcą ciekawość,
Ale słów mi zabraknie w takiej własnie chwili,
bo wiem dobrze, że nigdy już do was nie wrócę.
Wieczorna stołówka
Nikt nawet nie pamięta, kiedy się skończyła
w opuszczonej stołówce ostatnia wieczerza.
Jarzeniówka mrugała jak lampka oliwna,
nawet Judasz już poszedł, żeby kogoś sprzedać.
Stare resztki bigosu, brunatnym sgraffito,
zostały na obrusie znakiem przeszłej uczty.
Nie chustą Weroniki jest, lecz szmatą tylko
z przyschniętymi śladami kolacji maluczkich.
Krzyżowały się nogi metalowych krzeseł,
w chłodnej ciszy wieczoru, jak las krucyfiksów.
Zapach moczu i chloru zimną falą przeszedł
spod drzwi ciemnych toalet, pełzając donikąd.
Zza okiennic dochodził oddech późnej zimy.
Złamany chleb spoczywał na brudnej podłodze,
Światło zeszło cichutko i leżało przy nim,
lecz nie było nikogo, kto by mógł go podnieść.
Głupawka
jeżeli teraz jej nie spłoszę
zagra na nitce po urwanym
guziku lub na kocim włosie
albo na bańce wodnej piany
jestem we władzy tej szantrapy
i nie wiem jak mi długo każe
z niemądrą miną tak się gapić
na brudną ścianę jak w obrazek
niech sobie lata bo nie wadzi
rozhultajona humoreska
na ptasich skrzydłach czy owadzich
kiedy nie może fruwać przestać
to nawet miłe więc nie walczę
rozchichotany całkiem szczerze
oddam się próżnej podfruwajce
może ze sobą mnie zabierze
Utracona
Powoli się podnosi szlaban sekundnika,
sekundę za sekundą wypuszcza w czas przeszły.
Chwile zgarnia za siebie i cicho przemyka,
żeby szlak nowych zdarzeń niestrudzenie kreślić.
W takie dni, gdy samotność spowalnia godziny,
kołyszące się w rytmie sennego wahadła,
chorujemy bez siebie i ciągle myślimy,
gdzie schowała się miłość, która gdzieś przepadła.
Twoje listy są świeże i wiersze do ciebie,
wcale jeszcze nie zwiędły, żyją przed oczami.
Promień słońca znad dachów po linijkach przebiegł
echem wspomnień. Zabłysnął i na zawsze zamilkł.
i trochę Jewgienija
Wierszołap
Gdzie polazłaś, poezjo?! To przeklęta gnida!
- Jewgienij chodzi z kapciem w zaciśniętej dłoni.
Dzisiaj nic mu nie idzie. Przyszło słowa gonić,
które znów się rozpełzły, choć mogą się przydać.
Wsadził rękę pod łóżko. Ugryzła go „wściekłość”.
„Ból” się przyssał łapczywie do obrzmiałej rany.
Żenia trzeźwieć nie musiał, gdyż nie był pijany.
Bowiem nie miał pić za co, pół wierszy uciekło.
Piękne rymy zniknęły. Barwne metafory
teraz w sadzie fruwają udając motyle.
Jewgienij czochra brodę, dziwiąc się niemile,
jak łatwo wszystko stracić, więc czuje się chory.
Znalazł butlę nalewki, lecz dalej rozpacza
- nie napiszę linijki, jeśli nie pozbieram
utraconych klejnotów. A niech to cholera!
Trzeba będzie o pomoc poprosić łapacza.
Przyszedł łapacz poezji, bimber z ust mu wionął.
Porozstawiał po kątach sidła, łapki, wnyki,
i lepy na średniówki. Wódki wziął trzy łyki
potem beknął i kazał sobie płacić słono.
Nic z tego. Sidła puste, na lepach komary.
Gdy wróciła Erato, rzekła - coraz trudniej
pisać wiersze, bo wszystkie lecą na Południe.
Trzeba pisać jesiennie, ochlapusie stary.
Wysypała z przepastnej torebki wierszydła:
wszystkie w czapkach i w szalach, włochate sonety,
polarne palindromy. Jesień to, niestety,
dobra pora dla wierszy. Dla poetów – zbrzydła.
Jewgienij i Małgorzata
Kiedy dotarł strudzony do zapadłej wioski,
ciepły kurz tańczył w słońcu, a gotyckie cienie
u stóp ciemnych topoli chłód wieczoru niosły,
który siedział za cicho szumiącym jęczmieniem.
Popołudnie rozgrzało czerwone dachówki,
koło sklepu, na ławce, kocur lizał łapy.
Baniaczek Jewgienija dawno był już był pusty,
trzeba się więc nareszcie, po bożemu, napić.
W zapachu dziwnych przypraw i proszków do prania,
uśmiechnął się najpiękniej do młodej sklepowej:
cztery winka najtańsze, podaj mi, kochana,
bo pragnę godnie skończyć dnia drugą połowę.
Zapłaciwszy poezją, wcale nie chciał reszty
i wyszedł pobrzękując tobołkiem na plecach.
Kiedy leżał pod miedzą, stał się bezcielesny,
żeby przyjść do dziewczyny we śnie, jak obiecał.
Piękniała, gdy lecieli pod strop chłodnej nocy;
dał naszyjnik z księżyca, łzy z policzków otarł.
Zostań ze mną, Małgosiu, mamy mówić o czym:
szeptał czule Jewgienij, widząc cień w jej oczach.
W rzeczną mgiełkę odziana i gwiaździsty brokat,
wpięła Wenus we włosy, błyszczącą jak brylant,
coraz wyżej szybując, gdzie ciemność głęboka.
Nie spogląda za siebie i głowę odchyla.
Nie czuje samotności pośród innych panien,
które do niej mrugają, wesołe i hoże.
Będzie śpiewać i tańczyć. Na zawsze zostanie,
sklepowa Małgorzata, w swoim gwiazdozbiorze